Beata Frankowska
I O WSZYSTKIM ZAPOMNISZ/I SARO ZABISTYRESSA
Kim jest Papusza? – zapytaliśmy „naszych” małych Cyganów z warszawskiej Pragi. Papusza? Ale śmieszne imię! Wie pani, co to znaczy? But! – śmieje się Marcel, włosy na żel, elegancik, trzynaście lat. – Mówi pani, że lalka? To chyba nie po romsku, nie po naszemu. To jakieś głupoty są.
Podobno ona jeszcze żyje – mówi Sabrina, dość pulchna, z charakterystyczną chrypką, dwanaście lat. – Był taki film w kinie z nią. Jakaś ważna była. No i Romka. Znaczy się Cyganka. Nasza. Ale poza tym nic nie wiem.
Właściwie ulga. To dobrze, że nic nie wiedzą. Można spróbować opowiedzieć tę historię na nowo. Bez wstępnych uprzedzeń, stereotypów.
Przynoszę na zajęcia wiersze Papuszy po romsku. Czytam fragment, pytam, czy dobrze wymawiam. Czarne oczy robią się okrągłe ze zdumienia. To pani zna nasz język? A potem głowa przy głowie, w skupieniu i niedowierzaniu, nad wyklętą przez ich dziadków-pradziadków książką Ficowskiego „Cyganie na polskich drogach”. Pierwszy raz widzą swój język w wersji zapisanej. Sabrina sylabizuje, słowo po słowie. Tak, zgadza się, rozumie, choć nie wszystkie słowa. Większość naszej praskiej gromadki to przedstawiciele Polska Roma. Ale już Marcel pochodzi z Austriaków, oni mają inne słowa, tłumaczą mi. Kuba, nieśmiały, wielkie, zawsze jakby zdziwione oczy, jest Romem z Egiptu i na początku w ogóle się nie odzywa, może nie rozumie, co do niego mówimy? Potem, gdy już się przełamie, pięknie opowie o Tarzanie, synku z lasu. Diego, smagły, po chłopięcemu przystojny, też milczy, za chwilę zorientujemy się, że ma dramatyczną wadę wymowy. Sabrina siedzi jak zwykle naburmuszona, z rękami założonymi na piersiach, na wszystko mówi nie, ale jednym uchem słucha. Po zajęciach podchodzi do mnie, długo patrzy, tak z ukosa, w końcu zbiera się w sobie i mówi: Pani, daj mi wiersze Papuszy! Ale po romsku! A będziesz czytać? Będę. Po tygodniu przychodzi znowu i mówi: Pani, daj mi nowe wiersze Papuszy! A co z tamtymi się stało? A nie wiem, zgubiłam, ktoś mi ukradł. To poszukaj. Po dwóch tygodniach, zadowolona: Znalazłam, były pod łóżkiem, brat mi schował. Czytam. Podobają mi się.
Chyba za nami nie traficie
„Chyba za nami nie traficie” – pisze Jacek Milewski, autor zbioru opowiadań pod tym samym tytułem, były dyrektor jedynej w Polsce szkoły romskiej, działającej w Suwałkach, autor publikacji i programów telewizyjnych o tematyce cygańskiej. To prawda. Na przykład nigdy nie wiadomo, kiedy „nasi Cyganie” będą w szkole. W poniedziałek raczej nie, bo to jest zaraz po niedzieli, w piątek też rzadko, bo już zaczyna się weekend. Najlepsza jest środa, środek tygodnia. Przerwa świąteczna rozciąga się w czasie na tygodnie przed i po. Poza tym zawsze ktoś się żeni (wesele trwa około dwóch tygodni) albo umiera (żałoba trwa wiele tygodni). No i trzeba odwiedzić rodzinę w Niemczech, a to zabiera czas. Może w ogóle tam pojedziemy i już zostaniemy u rodziny. Tak było z Jasiem. Wrócili po dwóch latach. Trzeba było wszystko zaczynać od początku.
Do szkoły na warszawskiej Pradze trafiliśmy w 2012 roku. Zespół Szkół Specjalnych – tak brzmi oficjalna nazwa. Zgodnie z polskim zwyczajem dzieci romskie są posyłane do szkół specjalnych. Dlaczego? Z kilku powodów. Po pierwsze, polskie szkolnictwo nie jest dostosowane do przyjęcia dzieci o podwójnej tożsamości kulturowej. Jest problem z językiem: kiedy dzieci romskie osiągają wiek szkolny, na ogół mówią zarówno po polsku, jak i po romsku, ale w domu jednak częściej po romsku i dlatego język polski jest ich drugim językiem, a przez to słabszym. Dlatego z reguły dzieci te nie zdają standardowych testów szkolnych, nieuwzględniających różnic kulturowych. To dotyczy nie tylko języka, ale różnych obszarów kompetencji i umiejętności, innych od tych obowiązujących w szkolnych testach. Po drugie, dzieci romskie w zwykłych szkołach spotykają się z ostrą dyskryminacją ze strony rówieśników, funkcjonują jako najgorsi uczniowie, upośledzeni społecznie i intelektualnie. Dlatego szybko trafiają do szkół specjalnych, gdzie paradoksalnie odżywają i odnajdują swoje miejsce w szkolnej hierarchii. Program jest tu luźniejszy, podobnie wymogi frekwencyjne, za to dużo zajęć pozalekcyjnych, w tym muzycznych, gdzie Romowie często brylują, mogą się wykazać. Jak mówi Dorota Kosk, wicedyrektorka szkoły na warszawskiej Pradze: „Przychodzą do nas po prostu zaszczuci ze zwykłych szkół. Taka jest niestety prawda. Tu u nas chodzą do szkoły w kratkę, ale przymykamy na to oko, rozumiejąc uwarunkowania kulturowe. Kiedy przerwa trwa zbyt długo, wtedy interweniujemy. Znakomita większość rodziców dzieci romskich nie pracuje. Zapomoga, jaką dostają za dziecko niepełnosprawne intelektualnie, to na ogół jedyne pieniądze, jakimi dysponują.”
Zaprosiłaś rodziców na nasze opowieści? – pytam Sabrinę. Kiwa głową. I co, przyjdą? Nie, są w pracy, tata pracuje na urzędzie – mówi, ale patrzy gdzieś w bok i szybko odchodzi.
Sabrina, a co ty byś chciała robić w życiu? Ja to bym chciała nie pracować! – rozmarza się. A ty, Diego? Ja bym chciał zostać prezesem klubu Real Madryt – mówi z trudem, przechylając do tyłu głowę przy artykulacji głoski „r”, która ciągle zamienia się w dziecinne „j”. A ja to chciałbym zostać królem romskim – mówi Marcel, zaczesując włosy do tyłu, błyskając srebrną komórką.
„Staramy się, żeby skończyli przynajmniej podstawówkę. – mówi Dorota Kosk. – W wieku 13-14 lat oni już są szykowani do małżeństwa, rzadko kto kończy gimnazjum. Dziewczynki bardzo szybko zachodzą w ciążę i przerywają szkołę. Większość z nich wyląduje na zasiłkach, nie mają żadnych szans na pracę.”
Sabrina, dlaczego tak długo nie było cię w szkole? Brakowało nam ciebie! Pani, moja siostra urodziła, musiałam w domu pomagać. Siostra Sabriny, Mura, co po romsku znaczy czarna jagoda (to słowo spotkamy w jednym z wierszy Papuszy), ma czternaście lat. Wesoła trzpiotka, rozwalała nam zajęcia, śmiejąc się ze wszystkiego.
Był sobie cygański tabor
Kiedy zaczynaliśmy naszą przygodę z dziećmi romskimi, od razu, na pierwszy rzut oka, widać było te różnice. Dziewczynki, zbite w gromadkę, milczące, jakby nieobecne. Zatańczycie? – prosimy. Czarne warkocze kołyszą się w zdecydowanym geście odmowy. Ale czemu nie? Bo nie. Bo wstyd, mówi cicho piękna Dolores.
Za to chłopcy w swobodnych pozach, dokazujący, rozgadani, chyba że z wyraźnymi problemami, jak kaleczący język Diego czy Dioni z zespołem Downa, bo Romowie z różnymi dysfunkcjami, nie tylko kulturowymi, też się tu zdarzają. Ale nawet Dioni, który prawie nie mówi i najchętniej by się do wszystkich przytulał, chwyta bęben i gra na nim nie tylko z pasją, ale i ze wspaniałym wyczuciem rytmu. Santino i Armando, dwaj bracia, dużo młodsi, siedem-osiem lat, obaj z kolczykiem w uchu, też urodzeni bębniarze. No i urodzeni tancerze, podobnie jak Marcel, niekwestionowany przywódca stada. To wtedy, pierwszy raz z bliska, mogliśmy na własne oczy zobaczyć, co to znaczy człowiek-perkusja – rytm wybijany dłońmi o uda, łydki, brzuch, ramiona, coraz szybciej i szybciej. O dziwo, gorzej ze śpiewaniem. Na naszą prośbę, by zaśpiewali nam coś swojego, Marcel zanucił, w dodatku fałszując, „Ore, ore, siabadabada amore”. To cygańskie, zna pani? Mój dziadek grał na trąbie, mój tata na gitarze, muzycy jesteśmy, mówi z dumą, ale nie potrafi albo nie chce przytoczyć nic. Za to w lot chwyta pieśni, które przynosi nasz zaprzyjaźniony akordeonista Robert Lipka. Ja to znam! – obwieszcza Marcel wszem i wobec. I rzeczywiście, tylko on potrafi powtórzyć trudne zbitki słów w oszałamiającym rytmie. Do muzyka odnosi się z szacunkiem. Gra jak Rom – mówi z podziwem.
My, opowiadacze, niezrażeni, pytamy o opowieści. Czy coś się w domu opowiada, czy dziadkowie opowiadają, a jeśli tak, to co? Patrzą na nas, nie rozumiejąc. Wymieniają tytuły kreskówek znanych z telewizji. A czy o taborach się opowiada? – pytamy dalej. O taborach? – dziwią się. A co to te tabory?
Strzegą swoich tajemnic? – zastanawiamy się. – Co tam będą gadziów dopuszczać do swego świata, może tak? Może trzeba więcej czasu, by lepiej się poznać, oswoić?
Proponujemy więc to, co dla nas samych jest dostępne. Opowieść początku, o wędrówce Cyganów z Indii. Słuchają z zaciekawieniem. Nie znali tej opowieści, ale najwyraźniej podoba im się fakt, że mają coś takiego jak swoją historię, która tłumaczy, kim są, skąd się wzięli. Opowieści o cygańskich piłkarzach – ten wątek, eksplorowany przez Jarka Kaczmarka i brawurowo przesz niego wykonywany, wzbudza wielki entuzjazm u romskich chłopców (temat wciąż czeka na swoje rozwinięcie). Wreszcie „Gałązka z Drzewa Słońca. Baśnie cygańskie” Ficowskiego. Opowiadamy historie z tego zbioru, jedną po drugiej, sprawdzając, co jest dla nich ciekawe, co przykuwa uwagę. Podobają się cygańskie zagadki. Nie znali. I przysłowia: „Nogi nie chodzą – usta nie jedzą”; „Dużo dzieci – dużo szczęścia!” I wreszcie opowieść o Kało. Kało znaczy Czarny, Cygan. Kało był wędrownym kotlarzem.
Był sobie cygański tabor. Wędrował dzień po dniu, z miasta do miasta, z lasu do lasu, wędrował dzień po dniu.
Skandujemy to razem, wiele, wiele razy, we wspólnym rytmie. Marcel, a jak to będzie po romsku? Szybkie konsultacje. Próbują, sprawdzają słowa. I mamy!
Pirełas dźies pa dźies, anda foro kaj foro, anda wesz kai wesz, pirełas dźies pa dźies.
Odkrywamy, że rola tłumaczy z polskiego na romski i odwrotnie przysparza im dumy, uświadamia kompetencje, o których nie mieli pojęcia, że mogą być traktowane jako ich mocna strona. Bądźcie naszymi nauczycielami! – prosimy i ta zamiana ról przynosi różne zaskoczenia. W szkole na lekcjach nie wolno im mówić po romsku, co jest zrozumiałe – trudno pracować z dziećmi, których języka się nie rozumie. Zdarzało nam się obserwować, co się dzieje, gdy podczas zajęć zaczynają mówić do siebie po romsku – stają się zamkniętą grupą, z którą trudno złapać kontakt. Kiedyś, w desperacji, zaczęłam mówić do nich po duńsku, żeby zrozumieli, jak mogę się czuć, gdy nie rozumiem, co do mnie mówią, a mogę podejrzewać, że to wykorzystują – używając niecenzuralnych słów, niewybrednych żartów. Czujecie się wykluczani, a sami co robicie? Na ogół jednak rola tłumacza i nauczyciela języka romskiego przynosiła nam wszystkim więcej pożytku niż szkód.
Po raz kolejny odkrywamy siłę ustnego opowiadania. Jeśli udaje nam się utrzymać ich uwagę, wzbudzić autentyczne zainteresowanie, to tylko wtedy, gdy podążają w wyobraźni za żywą opowieścią. Uwaga niemal natychmiast znika, gdy proponujemy pracę z tekstem pisanym. Po krótkiej chwili przestają słuchać, nie mówiąc już o własnym czytaniu czy zapamiętywaniu tekstu, wtedy cała energia idzie na mechaniczne odtwarzanie, dukanie bez zrozumienia. Nie będziemy się niczego uczyć na pamięć, będziemy opowiadać – zapowiadamy, wbrew ostrzeżeniom nauczycieli, że o żywym opowiadaniu możemy sobie tylko pomarzyć. Nie będą opowiadać ani dzieci z upośledzeniami średniego stopnia, które również wyraziły chęć udziału w naszych zajęciach, ani dzieci pochodzenia romskiego. To dla nich za trudne.
A jednak upieramy się. I sami opowiadamy, wciąż i wciąż, jeszcze raz i jeszcze raz, tę samą historię, za każdym razem używając trochę innych słów, żeby pokazać, że tę samą historię możemy opowiedzieć na wiele sposobów – krótko lub długo, barwnie lub schematycznie, najważniejsze, by po swojemu.
Początki są trudne. Jedynym dzieckiem, które potrafi w naturalny sposób mówić, dłużej niż jedno zdanie, czerpiąc z zapamiętanych fraz, ale też je twórczo przetwarzając, jest Marcel. Ale Marcel raz jest, a raz go nie ma. Raz mu się chce, a raz nie. Jest całkowicie nieprzewidywalny.
To on używał dumnego: my, Romowie. My, Cygany. Bez różnicy. Gdy opowiadał o dziadku w taborze, który wszystko pamiętał, porównywał go do swojego dziadka. Dlaczego pamięć jest tak ważna, dopytywaliśmy. Co dziadek pamiętał? Co to znaczy, że pamięć dziadka była księgą Cyganów? I co się dzieje, gdy zapominamy? Co wtedy tracimy? Czy jeszcze jesteśmy sobą?
Kiedy umarł dziadek, zabrał ze sobą wszystkie historie. I Cyganie zapomnieli, kim są. Zapomnieliśmy nasze zwyczaje, nasze pieśni, nasze opowieści. Zamieszkaliśmy w budynkach jak zwykli ludzie i staliśmy się smutni i nieszczęśliwi. Bo nie wiedzieliśmy już, kim jesteśmy.
Mieliśmy mocne przekonanie, że dla tego momentu warto tę baśń opowiadać, wciąż i wciąż od nowa. Momentu, w którym w baśniową narrację wdziera się bolesna historia. Urodziłam się w 1969 roku. Teoretycznie mogłabym jeszcze pamiętać wędrujące tabory. Pamiętam, jak opowiadała mi o nich moja wiejska babcia spod Grójca. Ale nie. Nic nie pamiętam. Wszystko, co wyświetla mi się przed oczami, to późniejsze powidoki, fotografie, książki, kadry z filmu „Papusza”. Dla „naszych” nastoletnich Cyganów, urodzonych już po 2000 roku, te historie jeszcze bardziej należały do jakiejś mitycznej przeszłości, i choć przecież dotyczyły życia ich dziadków, przestały być opowiadane w domach, bo nikt nie chciał ich słuchać.
Cyganie w baśni zostali zaklęci przez małego człowieczka. Stali się końmi, a ich siostrzyczka została zamknięta w czarnej wieży. Co może ich uratować? Cygańskie łzy, który płyną kropla po kropli, kropla po kropli. Te łzy i to, co nieopłakane w cygańskiej historii, zapomniane przez nich samych, jak koniec taborów i nomadycznej kultury, która umarła, ale także romski Holokaust z czasów ostatniej wojny (do tego tematu wrócimy przy realizacji projektu „Harfa Papuszy”) – to były nasze drogowskazy na mapie cygańskiej pamięci.
Ale nie tylko. Pytaliśmy, co może być cygańskim skarbem, cygańskim powodem do dumy. Złoto! – odpowiada dumnie Marcel potrząsając złotym łańcuszkiem. A co poza złotem? I posypały się odpowiedzi: wolność, dzieci, rodzina, muzyka, pieśni, opowieści, język romski, wędrowanie, las, ziemia. Całkiem sporo, jak na dzieci, które według szkolnego asystenta romskiego, nie mają żadnych szans na zmianę modelu życia swoich rodziców. Czyli, mówiąc krótko, modelu postępującej degradacji – społecznej, ekonomicznej, kulturowej.
Mali Ambasadorowie Polskich Romów
Z naszymi projektami wychodziliśmy poza obręb szkoły. Zależało nam na organizowaniu spotkań, podczas których dzieci pochodzenia romskiego i ich szkolni koledzy staną się „małymi ambasadorami” romskiej kultury, nawet jeśli ten termin dla nas samych brzmiał bardziej życzeniowo niż adekwatnie do rzeczywistości.
W 2012 roku na warszawskiej Pradze, w siedzibie Teatru Scena Lubelska, organizujemy spotkanie, na które, prócz zwykłej publiczności, przychodzą romskie rodziny naszych dzieci – same kobiety: matki, babcie, siostry. Być może przyciągnęła je zapowiedź poczęstunku (E tam, co to za poczęstunek, prychały potem na widok ciastek i słodyczy), może film dokumentalny „Czarna córka” w reżyserii Anny Skorupy i zaplanowane spotkanie z ciotką reżyserki, Romką, która opowiada o czasach taborów, a może chęć zobaczenia swoich dzieci (czytaj: chłopców) w sytuacji publicznej. To były początki naszej pracy, udało nam się zaśpiewać razem ze dwie cygańskie pieśni, opowiedzieć zbiorowo jedną historię (na zasadzie pytań i odpowiedzi), ale najciekawsze okazało się to, co nastąpiło potem. Bo po rozmowie z bohaterką filmu romskie babcie, a zwłaszcza jedna, ożywiają się. One też miałyby wiele do opowiedzenia, ale czy ktoś je pyta? O tym, jak się kurkę łapało i robiło z niej rosół. O tym, jak się w lesie żyło, dobrze, choć biednie, bo często się głodowało i zimno było. O tym, że trzeba po romsku mówić w domu, żeby nie zapomnieć swojego języka. Nasze dzieciaki słuchają tego wszystkiego z otwartymi gębami. Chyba po raz pierwszy słyszą swoje babcie, jak te opowiadają o sobie publicznie, poza domem. Nagle ich głos i to, co mówią, staje się ważne, słyszalne, znaczące.
W 2013 roku występujemy z naszymi opowieściami i pieśniami podczas Międzynarodowego Festiwalu Sztuki Opowiadania w Instytucie Teatralnym im. Z. Raszewskiego w Warszawie. Tym razem spotkanie zostało zorganizowane dla uczniów warszawskich szkół. Ciekawie brzmią pytania zadawane z sali na koniec spotkania, jakby zadawano je kosmitom albo dzikim z dalekich krajów: Czy Cyganie mieszkają na Księżycu? Czy Cyganie śpią? Co Cyganie lubią jeść? W co się lubią bawić? Odpowiada głównie Marcel, to jego wielki dzień. Wśród festiwalowych gości jest na sali Jess Smith, opowiadaczka ze Szkocji, wywodząca się z rodziny cygańskich „Scottish travellers”. Jest bardzo wzruszona tym, co zobaczyła i usłyszała. Ja jestem taka jak wy – mówi bardziej gestami niż słowami, których przecież nie rozumieją. – Jesteśmy z jednej cygańskiej rodziny, musimy trzymać się razem.
Harfa Papuszy
Kiedy na przełomie 2013/2014 roku przeczytałam poruszającą książkę Angeliki Kuźniak „Papusza” i obejrzałam film Joanny i Krzysztofa Krauze pod tym samym tytułem, poczułam, że warto przynajmniej spróbować podjąć ten temat z „naszymi” Cyganami. Ale jak pokazać dzieciom, że kultura romska jest/była opresywna wobec kobiet, zwłaszcza takich jak Papusza? Jak opowiadać o wykluczeniu i klątwie, wreszcie o chorobie psychicznej, integralnych elementach tej historii? Z drugiej strony, nie chcieliśmy budować odrealnionej, baśniowej narracji, która pomija czy wygładza wszystkie trudne wątki. Zadawaliśmy sobie pytanie: jak swoją historię chciałaby opowiedzieć swoim romskim potomkom sama Papusza? Papusza, która do końca, mimo gorzkich doświadczeń, chciała pozostać przede wszystkim Cyganką, częścią cygańskiej wspólnoty, głosem swego plemienia, które – z powodu dramatycznego splotu historii – ją odrzuciło. I jak sprawić, by była to opowieść, mimo wszystko, wzmacniająca, a nie tylko boleśnie konfrontacyjna?
Dlatego ważnym punktem odniesienia, jeśli chodzi o sposób prowadzenia narracji, było dla nas to, co i jak mówiła o sobie sama Papusza – w swoich wierszach, zapiskach, w pięknym, poruszającym wywiadzie z Jerzym Ficowskim z 1978 roku, w reżyserii Marii i Ryszarda Wójcików. Chcieliśmy, by zapamiętali ją raczej taką – z jej ekstatyczną miłością do ziemi, do lasu, do cygańskich wędrówek, z jej sposobem mówienia, tak bliskim naturalnej, poetyckiej melorecytacji, gdy słowo jeszcze nie jest oddzielone od melodii, opowieść od pieśni, pamięć historii od żywego mitu. Jakże odmienny to sposób narracji od tego wykreowanego przez aktorkę Jowitę Budnik w filmie „Papusza” – milczącej, jakby w sobie zatrzaśniętej, skrajnie niemuzycznej obserwatorki-egzystencjalistki z papierosem (choć wybrane fragmentu tego filmu również były dla nas inspiracją, a dla niektórych romskich dzieci – pierwszą okazją do zobaczenia swojej rodziny na ekranie).
Dlatego do naszego projektu, prócz akordeonisty Roberta Lipki, zaprosiliśmy wędrowną harfistkę Emilię Raiter, której sposób gry na harfie – swobodny, nieklasyczny, otwarty na improwizację – chyba spodobałby się Papuszy. No i sam instrument – prawdziwie królewski, już samym swoim wyglądem przypominał dawne czasy cygańskich muzyków z rodziny Wajsów, którzy grali w pałacu królowej Marysieńki. A potem w lesie – jak w wielkiej sali koncertowej. Ta sama harfa uratuje Cyganom życie w czasie wojny – to jedna z piękniejszych opowieści Papuszy, którą tak wspaniale, z dużym ładunkiem narracyjnego napięcia opowie potem Kamil.
Muzyka otworzyła w nas przestrzeń do improwizacji, swobodnego próbowania głosu, melodii, tradycyjnych motywów cygańskich, które stopniowo ewoluowały, zmieniały się, czasem upraszczały, a czasem przybierały zaskakującą formę. Zadawaliśmy sobie pytania: co to znaczy, że pieśni przychodziły do Papuszy jak ptaki? Dlaczego Ficowski mówił: „Pani jest jak pan Mickiewicz”? (notabene pan Mickiewicz mylił się naszym dzieciom z panem Ficowskim, to poeta i to poeta, często więc w opowieściach to on sam we własnej osobie przychodził do taboru i spotykał Papuszę – ta pomyłka wydała nam się wyjątkowo piękna i jakoś na rzeczy; w końcu zdjęliśmy szacowny portret wieszcza ze ściany i już z nami pozostał do końca). Czym jest mówienie, które ma swój rytm, frazowanie, inkantację, mówienie, które współbrzmi z muzyką, ale jeszcze nie jest pieśnią? I z drugiej strony: jak wierszom Papuszy przywrócić ich macierzysty muzyczny kontekst, pozostawiając pewną swobodę wykonania? Te pytania wyznaczały horyzont naszych poszukiwań, przy pełnej świadomości i akceptacji ograniczeń: pracowaliśmy z gromadką nastolatków z różnymi dysfunkcjami, społecznymi, intelektualnymi, emocjonalnymi, z większymi lub mniejszymi trudnościami w wysławianiu się, o silnym zróżnicowaniu zdolności i kompetencji muzycznych, co przecież dobrze słychać na płycie „Harfa Papuszy”. Ale dla nas od czystości tonu ważniejsza była autentyczność przekazu, zaangażowanie uczestników projektu, śpiewanie i opowiadanie całym sobą, czasem ekstatyczne, porywające niczym strumień wodospadu, jak w pieśni „Oj, jak pięknie!”, czasem intymne i poruszające, jak w pieśni „O weszo”, a czasem po prostu wesołe, ludyczne, jak w pieśni „Szarika”.
Tym, co łączyło i wyróżniało naszą gromadkę, był rodzaj stygmatyzacji, jakiej wszyscy doświadczyli: stygmatyzacji innością, która uwiera i boli, ponieważ towarzyszy jej świadomość swojej odmienności i płynących z niej ograniczeń, np. tego, że różne rzeczy, dla rówieśników proste i łatwo dostępne, dla nas są trudne, wymagają dużego wysiłku, samozaparcia, odwagi, żeby w ogóle otworzyć usta. Warto o tym pamiętać, gdy słucha się płyty „Harfa Papuszy”. Ci, którzy uczestniczyli w jej powstawaniu od samego początku, wiedzą, jak trudny był to proces, ile w nim było przekroczeń, wydawałoby się, niemożliwego. Może dlatego historia Papuszy tak w nich rezonowała, dotykała czułych strun, można powiedzieć, że przeglądali się w niej jak w lustrze.
Proces powolnej krystalizacji się pieśni i opowieści zachodził równolegle, metodą ciągłych prób i błędów. Opowieść o Papuszy podzieliliśmy na wiele mikrohistorii, bez wstępnych założeń, które z nich zostaną podjęte przez małych opowiadaczy, a które nie. Sprawdzaliśmy reakcje, co zostaje w pamięci, a co z niej wypada. W pewnym momencie wyzwalaczami pamięci stały się przedmioty: gałązka i dzban, chusta, lalka, patyk do pisania, gazeta, zdjęcie lasu, drewniany wąż, książka, portret Mickiewicza… Niektóre motywy budziły entuzjazm, wszyscy chcieli je opowiadać, przekrzykiwali się nawzajem (teraz ja, teraz ja!), inne wypadały, na przykład motyw wróżenia (jak mała Papusza uczyła się wróżyć z kart). Reakcje Romów były jednoznaczne – prychnięciami i ostentacyjnym milczeniem dawali nam do zrozumienia, że nie zamierzają o tym mówić. Przecież ich mamy i babki wciąż w ten sposób zarabiają pieniądze, dlaczego mieliby zdradzać żywe tajemnice? To nam uświadomiło, że była to jedna z tych tajemnic, o którą największy żal mieli swego czasu Cyganie do Ficowskiego. Uszanowaliśmy to. Motyw wypadł. W opowieści pojawia się tylko jedno zdanie o tym, że Papusza umiała ludziom patrzeć prosto w serce i widziała ich los. Tak jak zobaczyła rychłą śmierć Stachury, ale dyskretnie, z dobrego serca, bo nie mówi się złych rzeczy przyjaciołom, to przemilczała.
Jedną ze wspaniałych rzeczy, które zawdzięczamy Papuszy, było otworzenie się romskich (i nie tylko) dziewczynek. A zaczęło się od pomysłu, by przynajmniej raz spotkać się tylko z nimi i zobaczyć różnicę. Razem z Anną Skorupą, autorką dokumentu „Czarna córka”, zrobiłyśmy coś w rodzaju kręgu dziewczynek. Przyniosłyśmy kolorowe chusty i korale. Opowiadałyśmy o Papuszy, trochę śpiewałyśmy i tańczyłyśmy. I dziewczynki, nawet te najbardziej wycofane, rozluźniły się i zaczęły się powolutku otwierać. To był dla nas sygnał, że potrzebują większego wsparcia i uwagi, by móc zaistnieć w grupie mieszanej.
Z miesiąca na miesiąc Sabrina, która do tej pory niewiele się odzywała, zaczęła mówić, najpierw cicho, pojedyncze słowa, potem coraz śmielej, choć było to dla niej wielkim wyzwaniem, by przekroczyć swój zwyczajowy wstyd. W dodatku nie tylko zaczęła mówić, ale i śpiewać, cóż że lekko fałszując, a nawet poruszać się na scenie, wcielając się w rolę kobiety-ptaka, tańcząc na koniec z innymi dziewczynkami – najpierw w szkole, potem na scenie w Starej Prochowni i wreszcie w Instytucie Teatralnym w Warszawie w ramach Międzynarodowego Festiwalu Sztuki Opowiadania (w tak zwanych cygańskich strojach, uszytych przez szkołę; na moje wątpliwości, czy to na pewno dobry pomysł „przebierać się za Cyganów”, Sabrina mnie uspokoiła: Cygany tak właśnie chodzą). To były wielkie przekroczenia, o których ktoś z boku mógł nie mieć najmniejszego pojęcia. Ale dlaczego to właśnie Papusza stała się tak otwierająca? Najwyraźniej jej historia pozwoliła odnaleźć się romskim dziewczynkom ze swoim doświadczeniem, w poczuciu, że to, o czym się opowiada, przydarzyło się komuś takiemu jak ja, a jednak jest ważne, warte uwagi! Pani, pokaż, jak się czyta! – to była autentyczna fraza Sabriny, ona właśnie w taki sposób mówi, tak buduje zdania, z tą charakterystyczną lekko wyzywającą, cygańską dumą.
Ale to otwarcie, ten przypływ odwagi dotyczył nie tylko romskich dziewczynek. Dzięki Papuszy rozwinęły swoje skrzydła do tej pory milcząca, wycofana Weronika, Magda, która z wielkim trudem mocowała się z opowieścią początku i wreszcie dużo starsza Kasia – dziewczyna o splątanych korzeniach, z trudną rodzinną historią, silną labilnością emocjonalną i przy tym wszystkim ze wspaniałym ciemnym, chciałoby się powiedzieć, murzyńskim głosem, która wyśpiewała pieśń Papuszy do melodii Michała Lorenza (za jej udostępnienie – dzięki „wstawiennictwu” Roberta Lipki – bardzo dziękujemy!) w taki sposób, że wszyscy poczuliśmy ciarki na plecach. Ja jestem jak Papusza – mówiła smutno, gdy poruszaliśmy wątek choroby i odrzucenia w tej historii. – Też przychodzą do mnie pieśni, ale choroba nie pozwala mi w pełni być sobą. Dlatego historia Papuszy tak mnie porusza. Nie usłyszymy tych słów na płycie, bo tego dnia, gdy robiliśmy nagranie w szkolnej piwnicy, Kasia miała swój zły dzień i zapadła się w sobie. Ale pieśń w jej wykonaniu jest perłą świecącą ciemnym blaskiem.
Nie obyło się bez kosztów – Marcel, który do tej pory zapełniał sobą przestrzeń mówienia, musiał się nią podzielić, i to w dodatku z dziewczynkami. W baśniach, z którymi dotychczas pracowaliśmy, kobiece bohaterki odgrywały jedynie epizodyczne role: księżniczek, ślicznych cygańskich dziewczyn do kochania. A tu Papusza była w centrum, trzeba mówić z jej perspektywy, używać żeńskich końcówek, śpiewać „Ziemio moja, jestem córką twoją”. Marcel próbował to spostponować, wyśmiać, coraz bardziej rozwalał nam zajęcia, aż w końcu musieliśmy się z nim pożegnać. To była wielka strata, ale otworzyła się przestrzeń na inne dzieci, na ich ekspresję.
Miejsce Marcela zajął Diego – chłopiec o wspaniałych społecznych umiejętnościach, który ogarniał całe towarzystwo, dyscyplinował wszystkich, ale w pokojowy sposób. To on, obok Sabriny, zajął miejsce – mimo trudności z wymową – mówienia w imieniu Cyganów. To jemu zadawaliśmy pytania: Diego, dlaczego stanięcie taborów było tak trudne dla Cyganów? Czego się bali, gdy ukazały się książki Papuszy? Odpowiedzi, jego własne – część z nich udało się utrwalić na płycie – są bezcennym skarbem w tej historii, który łatwo przeoczyć, bo nie jest spektakularny. Trzeba się uważnie wsłuchać w autentyczne uczucia, które za tym stoją: gniew, z jakim Papusza „mówi do ministra”, strach, co się stanie z naszymi tajemnicami, gdy ukażą się w książkach. I wreszcie duma, cygańska duma. Diego, jak jest duma po romsku? Myśli, myśli, kręci głową i mówi: nie mamy takiego słowa. Jak to możliwe, pytamy zdumieni. Na pewno jest takie słowo, musi być, zapytaj dziadków, oni na pewno nie zapomnieli.
Sabrina, a po co Papuszy było to pisanie i czytanie, skoro jej szkołą, jej książkami był las, rzeka, ziemia, dziadkowie? Po co zapisywała swoje pieśni? Skoro były jak ptaki, które przylatują i odlatują, kiedy chcą? Może byłaby szczęśliwsza, gdyby nie nauczyła się pisać? (to jej własne słowa wypowiedziane pod koniec życia). Co zyskała dzięki pismu, a co straciła? Kamil zapamiętał słowa Ficowskiego z filmu „Papusza”: „Pisze się po to, żeby zapamiętać to, co było wczoraj”. Ale co się dzieje z żywą pamięcią, gdy jej rolę przejmuje pismo? Te pytania, bez oczekiwania odpowiedzi, towarzyszyły nam niczym ciemne tło opowieści o cygańskiej dziewczynce, która, choć nie chodziła do szkoły, wszystkiego nauczyła się sama – i była z tej nauki dumna!
Nigdy nie zapomnę Papuszy – mówi nagle Diego, gdy wspólnie, na zakończenie naszej przygody, słuchamy nagranej płyty. Czerwony po uszy, dumny, że słyszy swój własny głos, choć nie potrafi nazwać tego stanu w swoim własnym języku.
„I saro zabistressa/ I o wszystkim zapomnisz” – zdaje się gdzieś z offu dopowiadać Sabrina, której tego dnia, gdy wspólnie słuchamy nagrania, jak zwykle nie ma w szkole. A jednak to pierwszy wiersz, którego nauczyła się na pamięć. W swoim własnym języku. Z własnej, nieprzymuszonej woli.
Beata Frankowska
Projekt „Mali Ambasadorowie”, w tym „Harfa Papuszy”, był zrealizowany przez opowiadaczy ze Stowarzyszenia Grupa Studnia O. w latach 2012-2014, dzięki wsparciu Miasta Stołecznego Warszawy.
Strona projektu: http://www.studnia.org//maliambasadorowie
Beata Frankowska – (ur. 1969) absolwentka polonistyki na UW, opowiadaczka, współzałożycielka Stowarzyszenia Grupa Studnia O., eseistka i redaktorka. Współtworzy Międzynarodowy Festiwal Sztuki Opowiadania w Warszawie. Opowiada nieprzerwanie od kilkunastu lat dla dzieci i dorosłych, na scenach teatralnych, w ośrodkach kultury, w muzeach, instytucjach kultury, w ramach międzynarodowych festiwali opowiadania, m.in. w Walii, Szwecji, w Grecji i w Irlandii.
Zrealizowała wiele widowisk narracyjnych dla dorosłych i dzieci, wśród nich ważne miejsce zajmują projekty związane z lokalną tożsamością, w szczególności z wątkami żydowskimi i romskimi. Prowadziła warsztaty i zrealizowała widowiska narracyjne z udziałem dzieci i młodzieży, m.in. w Biłgoraju, Kazimierzu Dolnym nad Wisłą, Węgrowie (w ramach współpracy z Centrum Edukacji Obywatelskiej), Piasecznie („Taniec opowieści czyli chasydzi Piaseczna”). Od 2008 roku stale współpracuje z Muzeum Historii Żydów Polski. Prowadzi warsztaty opowiadania historii dla muzealników, animatorów kultury, edukatorów, studentów i uczniów, a także osób upośledzonych intelektualnie. W latach 2012-2014 prowadziła warsztaty dla dzieci romskich z Zespołu Szkół Specjalnych nr 91, przy ul. Weterynaryjnej 3 w Warszawie w ramach projektu „Mali ambasadorowie. Opowiedz swoją kulturę”.
Publikowała recenzje i eseje w „Nowych Książkach”, „Czasie Kultury”, „Pograniczach”.