Małgorzata Litwinowicz
NOWE LEGENDY WARSZAWSKIE. NOTATKI Z LEKTUR I PRACY
Czy istnieje coś takiego jak praktyka opowiadania legend miejskich? I czy „legendy warszawskie“ – jeśli mamy na myśli opowieści najbardziej znane z wersji spisanej przez Artura Oppmana – to są w ogóle legendy miejskie?
Wydaje się, że legendy miejskie żyją zawsze jedynie w napomknieniach, w wersjach, które są jedynie niejasnym szkicem fabuły – ktoś kiedyś słyszał, że komuś coś się przydarzyło… To katalog zdarzeń, postaci, miejsc, z których dopiero można by uskładać większe opowieści; legenda miejska jako gatunek charakteryzuje się półpłynnością formy i zawartości, niedookreślonością; trudno ją usłyszeć i wytropić. Funkcjonuje w różnych środowiskach medialnych. W żywiole ustności pojawia nieoczekiwanie, wywoływana przez tok swobodnej rozmowy, zawsze pomiędzy innymi głosami, od których się odbija i z którymi konfrontuje, zwykle mówiona jakby mimochodem, a jednocześnie jako niesamowita historia. W świecie piśmiennym nie należy jej szukać w zbiorach zatytułowanych Legendy miasta xxx, a raczej na okładkach brukowych dzienników – między terierami york porywanymi przez żarłoczne mewy, wśród krokodyli zamieszkujących miejski system kanalizacyjny. Spisana, opowiedziana zgodnie z regułami ustabilizowanych gatunków – od pewnego razu/dawno temu do i żyli długo i szczęśliwie/a potem wszyscy umarli – znika. Podąża w swoim kierunku, zawsze jakby w lekkiej gorączce, która towarzyszy wydarzeniom i widokom dziwnym i niepokojącym, żywi się nowymi wątkami, które przekonywać mają o tym, że bezpieczna i jasna rzeczywistość miejska, w której się poruszamy, jest jedynie fasadą. Być może legenda miejska zajmuje tę przestrzeń w kulturze, w której niegdyś znajdowały się różnego rodzaju hece i cyrkowe budy – w nich można było przecież konfrontować się z tym odrzucone i na co dzień zasłonięte, tym co odrażające z powodu najrozmaitszych form inności (od ułomności ciała do nieprawdopodobnych umiejętności akrobatycznych). Ten wątek – miasta-fasady i miasta-tajemnic jeszcze podejmę; tutaj chciałabym się zatrzymać w miejscu, w którym legenda zostaje spisana i zostaje czymś nawet więcej niż tekstem: staje się kanonem, lekturą szkolną, czymś, co wszyscy znamy.
Zajmuję się sztuką opowiadania (tzw. storytellingiem – czyli wykonywaniem opowieści na żywo) i zetknięcie z legendami warszawskimi w wersji Artura Oppmana było nie do uniknięcia. Prawdę powiedziawszy – zawsze się na taki temat trafia, nie tylko w Warszawie, ponieważ w całej Polsce istnieje dość silny nurt pracy animacyjnej i edukacyjnej, odwołujący się do bajecznych i legendarnych dziejów małych ojczyzn. I zwykle jest z tym kłopot – wiele z tych historii zyskiwało swój literacki kształt w XIX wieku albo w 20-leciu międzywojennym. Ich funkcją nie był więc – z oczywistych powodów – krytyczny dialog z historią narodową czy lokalną, ani też badanie granic tożsamości narodowej czy uważne i pełne czujności przyglądanie się zawartości i znaczeniu tego pojęcia i projektom wspólnoty (lokalnej czy narodowej) w nich zawartych. Wręcz odwrotnie: miały tę tożsamość umacniać, budować poczucie polskiej „naszości“, a historię lokalną (nawet jeśli bardzo zróżnicowaną religijnie, językowo, narodowościowo) wpisywać w model uniwersalny całkowicie utożsamiany z dziejami narodu polskiego (możliwie odwiecznymi). Dla wszelkich odmienności zarezerwowana była – w najlepszym razie – folklorystyka i etnografia. Gdy sięgamy do tych historii dzisiaj, by je ożywiać jako opowieści tej ziemi, małej ojczyzny właśnie, widzimy przecież często, że związek owej dawności z teraźniejszością jest wątpliwy. Krajobrazy pamięci Polaków często nie łączą się z zamieszkiwanym przez nich miejscami, migracje i przesiedlenia mają tutaj ogromne znacznie. Zawsze też wyjaśnienia domaga się kwestia: kto opowiada, do kogo należy pamięć miejsca? Nie raz jeden można mieć przecież wrażenie, że w tęsknota za lokalnymi dawnymi opowieściami to marzenie o monofonii pamięci, która w rzeczywistości w polskim przypadku rozbrzmiewa głosami przeróżnymi: polskimi, żydowskimi, litewskimi, niemieckimi i w języku zwanym po prostu, gwarami i literacką polszczyzną, chłopstwem i państwem, głosami kobiet, mężczyzn, starców, dzieci i zwierząt… Lista jest daleka od wyczerpania, a chór głosów składających się na legendy lokalne niekoniecznie układa się w miłe dla ucha harmonie. Nie jest łatwo z tymi historiami pracować dzisiaj, opowiadanie lokalności wymaga zawsze wytężonej i uważnej pracy, jej celem powinno być zawsze otwarcie przestrzeni pamięci wielogłosowej. Można oczywiście uznać poszukiwania dawnych opowieści za anachronizm i tę praktykę zarzucić. Wystarczy jednak przyjrzeć się pomysłom na rekreacje lokalnej pamięci, zgłaszane do najrozmaitszych programów dotacyjnych przez ośrodki kultury, organizacje pozarządowe, biblioteki i szkoły, zastanowić się nad fenomenem popularności rekonstrukcji historycznych, przyjrzeć treściom szkolnych akademii, przejrzeć licznie ukazujące się wydawnictwa, które wiążą się z regionalną przeszłością – by przekonać się, że proces rekonstytuowania tradycji właśnie poprzez małe lokalne narracje o dawności jest dzisiaj bardzo żywy. I prędzej czy później – trzeba się z tym zmierzyć.
Opowiadać, ale co?
Punktem wyjścia do pracy z Legendami warszawskimi Oppmana nie była w naszym przypadku fascynacja tymi tekstami; towarzyszyło nam raczej poczucie, że musimy się do tego odnieść i na zadawane przez lata pytanie „Czy państwo opowiadają legendy warszawskie?“ wreszcie odpowiedzieć twierdząco. Efektem tej pracy stało się widowisko narracyjne Powrót Bazyliszka. Nowe legendy warszawskie – stworzone i wykonywane przez Jarosława Kaczmarka, Roberta Lipkę oraz przeze mnie. Ostatecznie nie doprowadziło nas to ani do całkowitego odrzucenia Oppmanowskich wątków i obrazów, ani też – mam nadzieję – nie uczyniła z nas rzeczników anachronicznej i niezbyt komukolwiek potrzebnej opowieści.
Jeśli legendy miejskie uznać, za opowieści, o których wiedza jest powszechnie podzielana, one same są jednak zwykle przywoływane fragmentarycznie, raczej jako hasło czy mikrofabuły niż rozbudowane historie – Legendy warszawskie Oppmana tą właśnie właściwością się wykazują. Wszyscy je znają, nikt nie opowiada. Hasła złota kaczka, warszawska syrena, bazyliszek wywołują zapewne powszechnie jakieś skojarzenia, są to postaci, o których się słyszało, czasem łączy się je z konkretnymi miejscami w Warszawie (ulica Krzywe Koło, Pałac Ostrogskich, ulica Tamka). Czym innym jest jednak rozpoznanie wizerunku, czym innym – opowiedzenie historii.
Powrót do lektury przyniósł zaskakujące odkrycia.
Pierwszym z nich było to, że najbardziej warszawskie legendy Warszawy są opowiadane z perspektywy zupełnie niemiejskiej, żeby nie powiedzieć: antymiejskiej. Złota Kaczka – to opowieść szewczyka, który ostatecznie cierpi z powodu uwiedzenia i zaczarowania przez złotą kaczkę, a końcowa nauka, którą jest w stanie przyjąć – to nie nauka życia w nowoczesnym mieście i poznanie jego reguł, ale dość zasmucająca mądrość, której depozytariuszem jest inwalida wojenny, były powstaniec. Okazuje się, że przede wszystkim chodzi o to by myśleć po polsku, a za najważniejszą praktykę tego polskiego myślenia wypada uznać dawanie jałmużny, reszta sama się złoży. Istnieje zresztą inna wersja tej legendy, w której ów poczciwy Oppmanowski żebrak okazuje się diabłem, a całość poszukiwań skarbu – kończy spektakularną katastrofą[1]. Zejście do podziemi zamku Ostrogskich możliwe jest tylko w noc świętojańską – tak, jakby cykliczny kalendarz, który każe skarbonośnej paproci zakwitać właśnie w tę noc – działał również w mieście.
Akcja Syreny nie rozpoczyna się w mieście, lecz w pobliżu rybackiej osady, która dopiero w przyszłości stanie się Warszawą, wioska otoczona jest przez bory pełne grubego zwierza. Krajobraz, który kreśli Oppman odsyła do ukształtowanego przez literaturę romantyczną wyobrażenia dawności związanej zawsze z pierwotnym, naturalnym krajobrazem. Następuje oczywiście wyjście z tego świata, zwrot ku kulturze, zwrot ku cywilizacji – a jej instancje są dwie: duchowny-pustelnik Barnaba, pełniący funkcję autorytetu objaśniającego mieszkańcom osady świat i jego reguły; jest i daleki książę w Czersku, który ma złapaną syrenę otrzymać w darze, „niech mu ona wyśpiewuje“.
Oppman wydał swoje Legendy warszawskie w 1925 roku i musiał komponując opowieści odnosić się do jakiejś istniejącej już tradycji. Najstarszy wizerunek warszawskiej syreny na pieczęci miejskiej pochodzi z ok. 1400 roku. Od tego czasu postać kobiety-ryby z mieczem i tarczą pojawiała się w rozmaitych odmianach i rozmaicie atrybutyzowana, na stałe jednak zrośnięta z tożsamością miasta. Dlaczego najważniejsza legenda Warszawy ulokowana jest w okolicznościach tak bardzo odległych od krajobrazu miejskiego? Nie tylko dlatego, że działo się to „dawno dawno temu“ (owa „dawność“ może być życiem średniowiecznego miasta – jak w Bazyliszku czy czasów nowoczesnych – jak w Złotej Kaczce) i nie dlatego, że to opowieść, w której żywe są echa jakiegoś założycielskiego mitu (bo tego bym o Oppmana nie szukała). W wieku XIX bardzo popularnym gatunkiem była powieść tajemnic, a nieustającą inpiracją dla utworów z tego gatunku – przeświadczenia o tym, że prawdziwym miastem jest miasto podziemne, nocne, ukryte, niedostępne za dnia. „Nędza pospołu z występniek i zbrodnią dopiero pod wieczór wyłazi ze swoich kryjówek“ – pisał w roku 1827 Heinrich Heine o Londynie. W XIX-wiecznej powieści tajemnic zwykle przestrzeni podziemnej nie zamieszkują istoty mitologiczne, ale ludzie, którzy z różnych powodów wykluczeni są z „widoków miasta za dnia“: przestępcy, prostytutki, szmuglerzy, handlarze zwłok, uciekinierzy z galer itd[2]. Oczywiście powieść tajemnic wymaga specyficznej infrastruktury miejskiej, najkrócej mówiąc – potrzebna jest do niej na przykład: sieć wodociągowa (z bogatą siecią kanałów), metro (podziemna sieć i środowisko życia, o żywotności tego wątki przypomina nam przecież choćby ostatnia część Jamesa Bonda, w której kluczem do wielu tajemnic okazuje się Gainsborough – nazwa dawno zamkniętej stacji podziemnej kolejki) czy inne szczególne przestrzenie – tak jak XVIII-wieczne „vaults“ – rodzaj przestrzeni magazynowych w Edynburgu, wbudowanych w konstrukcję mostu (stanowią wielką turystyczną atrakcję i są sceną, w którą wpisuje się wiele miejskich legend – od historii o zbrodniach po opowieści o stałej obecności duchów, posiadających imiona, historie, a nawet rodzaj „powierzchowności“, niektóre dają się nawet sfotografować). Warszawa Oppmanna tej infrastruktury nie miała, to miasto słabo nadawało się na wielki teatr wyobraźni – ani tuneli, ani metra, ani wielu przęseł mostów, zaułków i zakamarków, systemów niekończących się podwórek i przejść, które stanowić mogły świat sam w sobie, skutecznie umykający instrumentom nowoczesnej kontroli administracyjnej, policyjnej czy higienicznej. Autorzy hasła „Legendy warszawskie“ w Encyklopedii Warszawy piszą, że podobno na samym początku wieku XIX w podziemiach pałacu Ostrogskich grasowali złodzieje i najrozmatsi przestępcy, którzy na swój sposób uwiarygadniali legendę o Złotej Kaczce; mogli być oni taką właśnie społecznością miasta nocnego. W roku 1817 wejście zostało jednak zamurowane, głosy ucichły. Tęsknota za teatrem miasta podziemnego widać w żywotności jeszcze do niedawna żywych w Warszawie historii o tajemnych przejściach łączących Pałac Kultury z Domem Partii, schronach atomowych czy o zasypanym, choć możliwym do odnalezienia wejściu na budowę pierwszego warszawskiego metra. Trudno byłoby jednak znaleźć w literaturze polskiej wieku XIX (a to czas kształtowania się i popularności powieści tajemnic) bohatera, który całkowicie znika w metropolii, gubi się na zawsze albo znajduje schronienie. Nie mamy według mnie przykładów, które mogłyby stanowić analogię do miejskiej gry, którą toczą ze sobą w Paryżu Jean Valjean i komisarz Javert czy też w Londynie – szajka Fagina, do której trafia Olivier Twist. Można oczywiście kwestionować taką tezę i sięgać do literatury reportażu, rozwijającej się przecież bardzo właśnie w latach 20. i 30. XX wieku. Można powiedzieć, że tematem dokumentalnych tekstów Ireny Krzywickiej, Wandy Melcer, Marii Dąbrowskiej czy Janusza Korczaka – by wymienić tylko kilka przykładowych nazwisk – są miasta w mieście[3]. Jednak te obszary nędzy, przestępczości, prostytucji i wszystkich możliwych problemów społecznych i kryminalnych – zwykle są dobrze widoczne w świetle dnia, nie jest to miasto tajemnic, miasto podziemne. Ten zresztą aspekt bywał przecież przez autorów tekstów interwencyjnych podnoszony: obszary wykluczenia istniały nie dlatego, że były dobrze ukryte. Nie były niewidzialne lecz niewidziane.
Oppman miał do dyspozycji tylko dwie „scenografie“ dla swych legend: ograniczoną i niewielką przestrzeń miasta historycznego (niewielkie Stare Miasto, nieliczne rozsiane po Warszawie starsze pałace czy kościoły) i przestrzeń natury – Wisłę. Skoro miała ona stać się odpowiednikiem sceny, w której rozgrywa się miejską opowieść tajemnic – nie mogła być rzeką po której pływały łódki i parowce, ciągle nie uregulowaną, ale jednak w jakiejś mierze włączoną w obieg cywilizacyjny, mającą status „traktu“. Więc to nie ta Wisła, tylko jakaś inna, średniowieczno-niesamowito-słowiańska, która „płynie samowolnie, szeroko rozlana, nie opanowana przez wysiłek człowieka; coraz to zmienia swe koryto, tworząc nowe kępy, znosząc inne“[4].
Syrena występuje – dodajmy – nie w nurcie rzeki, tylko „u źródełka“; które jest początkiem jakiegoś „potoku“ co wydaje mi się w ogóle niemożliwe do umiejscowienia przestrzennego, gdyż źródła Wisły znajdują się gdzie indziej, ale najwyraźniej pisarz sobie tym głowy nie zaprzątał, dla porządku umieszczając wszystkie źródła: rzeki, miasta i opowieści w jednym miejscu.
Bestiarium i co z nim zrobić
Wracam do legend: jedyną właściwą wobec mieszkańców miejskiego imaginarium (które w całości okazuje się bestiarium) postawą jest odrzucenie, połączone z przemocą – tak, jak to zostaje opowiedziane w Syrenie. Rybacy słuchający śpiewu syreny sycą się nim przez jakiś czas i nie odczuwają wobec niego niepokoju: „Nieraz mnie ze snu budzi blask księżycowy, co do chałupy zagląda: siadam se na posłaniu, aż ci tu odgłos jakowyś dolata z daleka; jakby skowronek, jakby dzwonek, jakby skrzypeczki lipowe: to ona“. Ta przyjemność – dość niewinna, jej opis utrzymany jest przecież wyraźne w tonie sielsko-sentymentalnym – zyskuje nowe walory (przynajmniej z perspektywy rybaków, syrena raczej tych wrażeń nie mogła podzielać) w czasie wyprawy zaleconej przez pustelnika Barnabę:
Wtem z krzaków, cicho, bez szelestu, wyskoczyły owe trzy postacie — i nie tak szybko rzuca się ryś drapieżny na przebiegającą łanię, jak oni rzucili się na syrenę, skrępowali ją powrósłem, z witek wierzbowych splecionym, i wyciągnęli z wody na murawę. Próżno się szamotała nieszczęsna, próżno ich ludzkim a cudnym zaklinała głosem. Głos ten wzruszyć ich nie mógł, gdyż, wedle rady ojca Barnaby, uszy mieli woskiem szczelnie zatkane.
— Co teraz począć? Co z nią począć? — jęli się pytać obaj rybacy zdyszanym, gorączkowym głosem.
— Co począć? — rzeknie pustelnik — poczekajcie, zaraz wam powiem: – Nim ją do Jego Miłości księcia na Czersku zawieziem, a wieźć przecież nie będziem po nocy, zamkniemy syrenę w oborze, a pilnować jej będzie Staszek, pastuch gromadzkiego bydła. Skoro świt zaś, wóz drabiasty sianem wymościm i jazda do Czerska! (…)
Miesiąc świecił tuż nad polanką, gdzie rybacy złożyli skrępowaną syrenę, i widać ją było wybornie. Do pasa była to, jak się już rzekło, panna nad podziw urodziwa, od pasa zasię ryba srebrzystą łuską błyszcząca. Leżała biedna bez ruchu, z zawartymi cudnymi oczyma, ręce wzdłuż ciała opuściwszy, i tylko rybi ogon, długi a giętki, uderzał kiedy niekiedy w ziemię, zupełnie jak u wyjętego z wody karpia lub szczupaka.. Czas nam w drogę — przemówił pustelnik — bierzcie ją!
Cytat jest bardzo długi, ale przytaczam fragment legendy, bo skala przemocy tutaj zawarta wydaje mi się wstrząsająca: dziewczyna zostaje wyciągnięta z wody, związana, rzucona na piasek, upokorzona – ma spędzić noc w zagnojonej obórce w okolicach Góry Kalwarii/Czerska zapewne; rybacy nic nie słyszą, ale dobrze widzą, że jest to „do pasa panna nad podziw urodziwa“, niepokoi ich ten poruszający się ogon; nie wiedzą co mają zrobić. Czy nie przypomina to scen z filmu braci Cohen Fargo, w którym żona głównego bohatera zostaje porwana na jego zamówienie, a porywacze dopiero po dokonaniu porwania zdają sobie sprawę z tego, że nie ma odwrotu, a jedyne do czego są zdolni wobec szamocącej się i wrzeszczącej kobiety to eskalacja przemocy. Porwanie staje się morderstwem, i to jest naprawdę point of no return.
Rybacy na szczęście mają przy sobie pustelnika, który zawsze jest gotów do dobrej rady: „Bierzcie ją“ – mówi im. I to jest także point of no return.
Historia w tym momencie osiąga kulminację, nic potem – aż do samego końca nie jest tak intensywne. Uwolniona przez Staszka syrena, mówi „Kochałam cię, ty brzegu wiślany, kochałam was, ludzie prości i serca dobrego, byłam waszą pieśnią, waszym czarem życia! Czemuż wzięliście mnie w niewolę“, znika w falach wiślanych, za nią Staszek – tonie na oczach pustelnika i porywaczy. A potem – jak czytamy w opowieści – w tym miejscu powstało ludne miasto, a jego mieszkańcy umieścili syrenę w godle – na pamiątkę tej dziwnej przygody; zaiste dziwnej, i jeszcze bardziej dziwne – czego to jest dokładnie pamiątka?
To dobry punkt wyjścia do pracy; co się stało, to się nie odstanie, ale czasem na szczęście – praca opowiadacza rządzi się innymi regułami niż praca badacza, i czasem opowieść godnie zastępuje dyskurs. Było więc jakoś jasne, że – by dalej z tą opowieścią pracować – musimy sami sobie odpowiedzieć na pytanie o tę pamiątkę.
Ścieżki, które do tego prowadziły rysowały się od dawna, jak się okazało. W poprzednich latach realizowaliśmy projekt „Śniadań warszawskich“ (2007 i 2009) z młodszymi i starszymi mieszkańcami Warszawy – były to rzeczywiście wielopokoleniowe spotkania, w czasie których jadło się śniadanie i prowadziło rozmowy, akcje i działania artystyczne, a ich tematem były historie różnych dzielnic Warszawy. W 2011 zorganizowaliśmy cykl spotkań „O Warszawie przy kawie“; tytuł rzeczywiście niezbyt udany, pomysł jednak zadziałał i wędrowaliśmy z opowieściami po warszawskich kawiarniach, za każdym razem zastanawiając się nad tym co możemy opowiadać tak, by rezonowało z konkretnym miejscem. Jednym z nich było Cafe Baobab na warszawskiej Saskiej Kępie; jest ono jednym z nieformalnych centrów społeczności afrykańskiej w Warszawie, w tym także miejscu prowadziliśmy działanie „Opowiedz, sąsiedzie“, którego częścią była praca z tradycyjnymi opowieściami różnych grup etnicznych – a więc także historiami afrykańskimi. Tak natrafiliśmy na jorubijską baśń o dziewczynie, która została żoną pana-ryby, niechcący/chcący zjadła ciało swego ukochanego, weszła do rzeki, w której zawsze się z nim spotykała, zmieniła się w pannę wodną i popłynęła wielką rzeką na północ. Stała się ona naszą prahistorią historii o warszawskiej syrenie, która odtąd śpiewa ona po afrykańsku, ma ciemną twarz, jest piękna, przybywa nie wiadomo skąd, posługuje się językiem, którego nie są w stanie zrozumieć przesiadujący w zaroślach rybacy, którzy być-może-w-jakiejś-perspektywie staną się mieszkańcami miasta (istniejącego także być-może-w-jakiejś-perspektywie). Bazyliszek opuszcza schronienie na Krzywym Kole i terroryzuje miasto, unieruchamiając swoim spojrzeniem pasażerów komunikacji miejskiej (proszę się dobrze przyjrzeć, działa on w wielu miastach). Do czekającej na jakąkolwiek zmianę Złotej Kaczki przybywa w końcu pan Lindley, wydaje jej pieniądze na złoty pałac – kto widział wnętrze warszawskich Filtrów zgodzi się, że Kaczka mieszka dzisiaj właśnie tam. Wiele by opowiadać: Bazyliszek zostaje w końcu pokonany, mieszkańcy miasta na powrót ożywieni, a źródłem sukcesu okazują się umiejętności muzyczne cygańskiego chłopaka, grającego w warszawskich tramwajach i afrykańska syrena – bo to oni właśnie nie ulegają spojrzeniu bazyliszka, ich obecność jest miarą żywotności miasta.
Czy to znaczy, że moża arbitralnie połączyć wszystko ze wszystkim, a na pytanie o uzasadnienie tych połączeń odpowiadać coś o licencji poetyckiej, procesie twórczym itd? Nasze działania zbiegły się w czasie z teledyskami Ifi Ude (2012) „Nie masz cwaniaka nad warszawiaka“, „Warszawa da się lubić“, „Jak przygoda to tylko w Warszawie“. Cafe Baobab istnieje nadal, w Mamadou Diouf wydał książkę Afryka w Warszawie, w 2010 roku w pobliżu dworca Warszawa-Stadion przez policję zastrzelony został Nigeryjczyk Maxwell Itoya, w 2012 roku sprawę umorzono, przez krótki czas wiele się o tym mówiło i pisało. Nie da się wrócić do monofonicznej opowieści o rodzimej dawności, która zaczyna się przy źródełku w zaroślach, w sielskim prakrajobrazie.
Być może w jakiejś mitycznej dawności praca nad reaktualizacją opowieści wykonywana była przez bezimienną społeczność. Przypadek Legend warszawskich jest jednak od tego daleki. Można uznać zbiór Oppmana za książkę, w której ważna jest historia narodowa i dydaktyczne przesłanie, a naszą pracę – za mniej lub bardziej udaną próbę ponownej interpretacji tych opowieści we współczesnym kontekście. Ostatnim odkryciem tej pracy pozostaje spostrzeżenie: nawet jeśli fabuły się dezaktualizują, postaci legend miejskich – jakby mniej. Stanowiące część tkanki miasta prowadzą zawsze w swoją stronę: poza fasady, w nieoczywiste rejony tego, co nazywamy doświadczaniem miasta.
[1] Encyklopedia Warszawy, red. Bartłomiej Kaczorowski, PWN, Warszawa 1994, hasło „Legendy warszawskie“, s. 412.
[2] Zob. David L. Pike, Metropolis on the Styx. The Underworlds of Modern Urban Culture 1800-2001, Cornell University Press, Ithaca and London 2007.
[3] Zob. np. Urszula Glensk, Historia słabych. Reportaż i życie w dwudziestoleciu (1918-1939), Universitas, Kraków 2014 oraz opracowaną przez Czesława Miłosza antologię Wyprawa w dwudziestolecie, Wydawnictwo Literackie, Kraków 1999.
[4] Jan Stanisław Bystroń, Warszawa, PIW, Warszawa 1977, s. 26.