O teatrze historii i teatrze opowiadania – rozmowa z Beatą Frankowską
Małgorzata Litwinowicz: Gdyby w Polsce działy „Kultura“ w codziennych gazetach były tak obszerne, że mieściłyby się tam recenzje występów opowiadaczy, sądzę że mogłyby wyglądać na przykład tak: „Opowieści na żywo w wykonaniu Beaty Frankowskiej charakteryzują się wielką żywiołowością, a jednocześnie ogromną precyzją w użyciu słowa. Artystka posługuje się nim pewnie i szczodrze, a jednocześnie – unika tego, co hałaśliwe i nadmierne“. Czy jakoś tak (mam nadzieję, że dożyjemy takich czasów – i ktoś kiedyś tak napisze). Chodzi o to, że Twoje opowieści zawsze z czymś takim mi się kojarzyły, z absolutną i jasną dominacją żywego słowa jako medium sztuki. Ale zorientowałam się, że tak jest i nie jest: to znaczy wielu Twoim ważnym projektom towarzyszą obrazy. Na przykład w opowieści „Esben i duch dziadka“, w „Pamiętniku Blumki“ czy teraz w „Czterech stronach czasu“. I od tego chciałabym zacząć; od pytania: dlaczego w opowiadaniu tak ważne mogą być obrazy?
Beata Frankowska: Wszystkie wymienione przez Ciebie tytuły to wspaniałe przykłady tzw. książek obrazowych (picturebook), w których obraz jest równie ważny jak słowo, a może nawet ważniejszy; to przede wszystkim obraz opowiada historię, tekst (zazwyczaj bardzo krótki) ją dopowiada, ale nie zamyka, pozostawia otwartą przestrzeń na twórcze zaangażowanie czytelnika. Dlaczego takie książki obrazowe moga być inspirujące dla opowiadaczy, dlaczego są inspirujące dla mnie? Może dlatego, że kiedy opowiadam, myślę obrazami, przesuwają mi się przed oczami jak kolejne kadry – czasem dynamiczne, zmienne, czasem na dłużej zatrzymane, skupione na szczególe. Ale na ogół jednak wolę wywoływać obrazy w wyobraźni słuchaczy swoimi słowami niż rzeczywistymi obrazami, które te słowa mają ilustrować. W mojej wersji „Pamiętnika Blumki” korzystam tylko z jednego obrazu z książki Iwony Chmielewskiej – fotografii dwanaściorga dzieci, na której mogę oprzeć całą narrację. Pozostałe obrazy, wędrujące przez książkę Chmielewskiej, staram się przywołać, opowiadając je, stwarzając je na nowo na oczach, a raczej uszach słuchaczy.
ML: Oczywiste jest dla mnie, że z nie wszystkimi obrazami wchodzisz w tak intensywną relację, jak z twórczością Iwony Chmielewskiej. Jeśli tak jest – czy mogłabyś powiedzieć w kilku zdaniach – dlaczego tak jest?
BF: Książki Iwony Chmielewskiej mogę czytać i oglądać wciąż od nowa i za każdym razem odnajduję nowe wątki, połączenia między obrazami, motywy, które wędrują, a których wcześniej nie zauważyłam… Tak jest teraz z „Czterema stronami czasu” – intensywną, gęstą opowieścią o mieście i czasie, o przemijaniu i ciągłości. To papierowy teatr historii, wycinanki, w które tak lubią bawić się dzieci, istnieją w czasie, podlegają zmianom, a jednocześnie pewne matryce pozostają niezmienne. Sposób uporządkowania narracji jest tu prosty i klarowny – co sto lat zaglądamy do czterech okien z czterech stron rynku: kuchni, pokoju dziecięcego, salonu i pracowni. To nie jest zawsze ten sam moment – prócz lat są jeszcze godziny, miesiące, pory roku. Te wszystkie wyznaczniki czasu są tu wzięte pod uwagę tak, abyśmy mogli wędrować po kole historii. I tak ryba, przyniesiona przez rybaka Ulryka do kuchni w 1500 roku, za 100 lat zostanie pokrojona, a za 500 – zostaną po niej tylko ości. Oczywiście, to nie jest t a s a m a ryba, ale w jakiś inny sposób t a k a s a m a. W pokoju dziecięcym wydarza się opowieść o śmierci, przemijaniu i nowym życiu – rozpisana na wieki: najpierw przeczuta we śnie, potem ujawnia się w symptomach, chorobie, dotkliwej nieobecności i ponownym pojawieniu się dziecka. W salonie wydarza się teatr rozstań i powrotów (zielona papuga leci przez kolejne wieki, kluczyk gubi się, by odnaleźć się po dwustu latach, a skrzypce wiszące na ścianie zagrają, gdy przyjdzie na nie pora), celebruje się tu na różne sposoby rodzinne kłótnie i zgody. W pracowni zawsze jest za mało czasu, na coś się czeka, coś jest jeszcze nie zrobione… Tym razem postanowiłam zaryzykować i moja opowieść towarzyszy rzeczywistym obrazom z książki Iwony Chmielewskiej, one są dla mnie podstawowym punktem odniesienia. Eksperymentuję, w jaki sposób moja obecność sceniczna – w słowie, w geście – może być przedłużeniem obrazu, dialogiem z nim… Ale największą radość tworzenia sprawiają mi te momenty, gdy wchodzę w szczelinę niedopowiedzianego w książce, gdy opowiadam dalej, na przykład historie, jakie mogli sobie ci bohaterowie papierowego teatru codzienności opowiadać nawzajem – w kuchni, pracowni, dziecięcym pokoju, przy stole. Na przykład O Grimmowskich krasnoludkach, co ukradkiem szyły buty, i żydowskich lantuchach, co ukradkiem podbierały cukier z cukiernicy…
ML: Czy koncepcja książki obrazowej nie jest w jakiś sposób bliska opowiadaniu? Wydaje mi się, że tutaj jest jakieś pokrewieństwo: żywa opowieść nie jest tekstem, ale nie jest nim także książka obrazowa, którą można traktować jako dyskretną partyturę – właśnie opowiadania, objaśniania sobie, pytania, a także patrzenia na to, co niewypowiadalne?
BF: Słowo partytura jest bardzo dobre. To nie jest szkic, zarys, przymiarka, ale właśnie partytura, która jest bardzo precyzyjna, a jednak potrzebuje odbiorcy-artysty, który sprawi, że z nut popłynie muzyka, obrazy ożyją, staną sie dynamiczne, ułożą się w opowieść. Dlatego książka obrazowa może być wspaniałą trampoliną do opowiadania. Więcej o tym piszę w tekście „Słowa i obrazy”, który można przeczytać na naszej stronie.
ML: Chciałabym jeszcze, żebyś opowiedziała o związku między Węgrowem i „Czterema stronami czasu“ – książką Chmielewskiej (która wcale a wcale nie jest o Węgrowie) i przygotowanym przez Ciebie widowiskiem o tym samym tytule. Małe prowincjonalne miasteczko jest tutaj centrum wielu światów…
BF: Z Węgrowem jestem związana od lat, zrobiłam tam wiele warsztatów wokół różnych wątków, tematów, motywów lokalnych. Książka Iwony Chmielewskiej uświadomiła mi, że mogłabym je zebrać i uporządkować – wraz z uczestnikami warsztatów – właśnie w taki papierowy teatr wielogłosowej historii. Dlatego tegoroczne warsztaty z cyklu „Mapy opowieści” zaczęłam od opowiedzenia „Czterech stron czasu” w Węgrowie jako uniwersalnej, choć przeciez bardzo konkretnej opowieści o mieście (u Chmielewskiej to jest Toruń) i jego czasie: czasie cyklicznym, czasie linearnym, ale też czasie kulturowym, skoro zaglądamy do okien domów polskich, żydowskich i niemieckich. Jako zasadę porządkującą opowieści z Węgrowa wykorzystałam tylko jedną z przestrzeni zaproponowanych przez Chmielewską – przestrzeń pracowni. Powstały cztery takie pracownie: zarówno w wersji wizualnej (papierowy teatr historii zamknięty w czterech tekturowych pudełkach, do których można zaglądac jak przez dziurkę od klucza), jak i opowieściowej: pracownia mistrza Twardowskiego (a tak naprawdę niemieckiego alchemika Laurencjusza Dhura), drukarnia ariańska (a w niej charyzmatyczna postać kaznodziei Piotra z Goniądza, pyszny właściciel Węgrowa Jan Kiszka i jego matka Anna – szesnastowieczna feministka), pracownia sofera – pisarza Tory z końca XVII wieku i przedwojenne atelier fotograficzne Altmana. Wokół tych czterech przestrzeni zbudowaliśmy nasze opowieści, łącząc narracje tradycyjne ze wspomnieniami, tekstami źródłowymi, obrazami, historią mówioną…
ML: Więc o czym to jest? Ta praca i opowieść, w której małe miasteczko – Węgrów wybucha nie tylko wieloma językami, ale też gorączką metafizycznych i naukowych poszukiwań? Bo przecież nie o tym, że „każdy powinien być dumny z historii swojego regionu“. Może o tym, że każdy ma swoją Jakubową Księgę? Czy dzisiaj w ogóle jest w Polsce miejsce dla takich narracji – które wywołują wielość głosów, ale nie próbują ich ułożyć w monodię?
BF: Bardzo chciałabym, żeby jeden dyskurs nie zdominował naszego opowiadania o historii danego miejsca, żeby dopiero ta wielość światów, głosów, perspektyw składała się jeśli nie od razu w Księgi Jakubowe, to chociaż w mały papierowy teatr historii, w wędrujące w czasie mapy opowieści.
BEATA FRANKOWSKA: opowiadaczka, współzałożycielka Stowarzyszenia Grupa Studnia O., pisarka i redaktorka. Zrealizowała wiele widowisk narracyjnych dla dorosłych i dzieci, wśród nich ważne miejsce zajmują projekty związane z lokalną tożsamością, w szczególności z wątkami żydowskimi, a także tematyką gender. Prowadzi warsztaty opowiadania dla dorosłych i dzieci, zrealizowała widowiska dotyczące historii lokalnej w wielu miejscowościach w Polsce, m.in. w Biłgoraju, Kazimierzu Dolnym nad Wisłą, Węgrowie, Piasecznie („Taniec opowieści czyli chasydzi Piaseczna”).